Po powrocie

Dziś pierwszy dzień w pracy po kilkudniowym wolnym, więc jakoś zapału póki co nie mam. Zdążyłem już wpaść w fazę urlopowego rozleniwienia. A to dlatego, że w tym roku święta spędziliśmy poza domem i to bynajmniej nie u rodziny. Zaczęło się od tego, że dwa tygodnie przed świętami powstał spór czy w święta siedzieć w domu czy jechać do rodziców, a jeśli do rodziców – to do których. Do sporu dołączyli się rodzice i dzieci, a żona chodziła sfrustrowana i zaganiała nas do pracy, na tyle na ile się dało, bo było za zimno i zbyt deszczowo na mycie okien czy robienie porządków na ogrodzie. No więc się wkurzyłem i podzwoniłem nad morze do większych ośrodków dowiedzieć się czy mają jeszcze na święta wolne pokoje. W Sopocie, Gdańsku i Świnoujściu, w hotelikach które znam były już zajęte (o dziwo), ale w Kołobrzegu się udało. Dzieciaki przyjęły moją informację w wielkimi okrzykami, a żona ze zdziwieniem, ale pomysł został zaakceptowany, tym bardziej, że zaliczka została wpłacona. W ten sposób pozbyłem się za jednym zamachem konieczności chodzenia na zakupy po świąteczne wiktuały (które by pewnie tyle kosztowały ile podróż nad morze), sprzątania i słuchania zdenerwowanej żony co jeszcze trzeba zrobić (oszczędność bezcenna) oraz rozstrzygania kwestii gdzie spędzić święta, którą pewnie kazano by mi rozstrzygać, a czy później by tak postąpiono to już inna kwestia 😉 No więc pojechaliśmy w czwartek po pracy, a wróciliśmy wczoraj. Początkowo pogoda trochę nas przeraziła, ale później rozpogodziło się i w święta było wspaniale. Nie na tyle wspaniale, żeby się kąpać w morzu, choć dzieciaki buty pomoczyły, bo uciekając przed falą wpadły w grząski piach niemal po kolana. Kurcze, jednak o tej porze roku bezpieczniej chodzić po plaży parami, albo chociaż z jakąś deską pomocną przy wychodzeniu z piaszczystego bagna. Obie matki zostały uspokojone, że na dalekiej północy również ludzie święcą pokarmy i są kościoły, do których można pójść w święta, bo jakoś im się w głowach nie mieściło, że można je spędzać poza domem i bez rodziny (i nie ważne, że wyjechaliśmy „rodzinnie”). Mimo, że sama podróż męcząca, bo długo tam nie posiedzieliśmy, to jednak jestem bardzo zadowolony, że się zdecydowaliśmy na wyjazd. To było prawdziwe świętowanie, bez nerwówki i niepotrzebnych zgrzytów.

Jedyny minus to ten, że żona zgubiła jeden swój ulubiony kolczyk zapewne gdy ściągała na plaży sweter. Ale co tam, obiecałem odkupić 🙂

Dzień pełen wrażeń

Dziś dzień pełen wrażeń, a właściwie poranek i przedpołudnie. I wystarczy. Do wieczora chcę mieć spokój. Wczoraj po pracy zostawiłem samochód na parkingu, bo mieliśmy jeszcze jechać na zakupy i nie chciało mi się wjeżdżać do garażu. Na zakupy nie pojechaliśmy, a moje lenistwo zostało dziś rano ukarane, bo okazało się, że samochód zalega niemała warstwa mokrego śniegu, albo raczej śnieżnej brei. Ponieważ było już późno i nie chciało mi się wracać po miotełkę, ani bawić z małą skrobaczką, ręką zgarnąłem ile się dało i pojechałem. Dopiero w pracy zorientowałem się, że nie mam… obrączki… Musiała się ześlizgnąć w trakcie tego zgarniania, więc z powrotem popędziłem na parking. Na szczęście znalazła się, choć zanim się to stało musiałem przekopać się przez to cholerstwo. W rezultacie musiałem jeszcze zahaczyć o dom, żeby się przebrać w suche ciuchy i buty. A później znowu do pracy… Szlag, a miałem dziś robotę nadgonić… Jedno szczęście, że ją znalazłem.